

EMTB Trophy - Mszana Dolna - nareszcie zawitało na można powiedzieć moje podwórko. Warto było nie zważając na pogodę zaliczyć tę niepowtarzalną imprezę.

Jeszcze nie miałem okazji zaliczyć EMTB Trophy ciesząc się słońcem. Ponoć takie edycje były, ale uważam te plotki jako bajki i owiane legendą opowieści. Tak było i tym razem. Pogoda paskudna !!! brr.. Ale za to atmosfera jak zwykle rewelacyjna.
Orgi zrobiły mnie trochę w konia zmieniając trasę dwa dni przed zawodami. Odpadł kultowy zjazd niebieskim z Ćwilina na Gruszowiec. Miałem tajny plan błysnąć chociaż na tym jednym odcinku i od kliku dni cichaczem tam sobie trenowałem. A tu masz - plan prysnął jak bańka mydlana. Hehe
Sobota 9:00 rano - banda spragnionych dziwaków zebrała się na starcie pierwszego odcinka .

Był nią podjazd, ja to nazywam „drogą kapliczkową" na Ćwilin. Nie nastawiałem się raczej na dobry wynik w kwalifikacji podjazdowej. Nie ten czas (czas pączkowania) oraz nie ten rower. Wystartowałem jako pierwszy. Oczywiście z buta (hehe) - słyszałem za sobą goracy doping, co dodawało mi otuchy i powodowało szybsze przebieranie nóżkami. Po chwili śmigali koło mnie jak przecinki zawodowi emtb'owi koksiarze. Co jakiś czas zrywałem się do szaleńczej jazdy, ale zadyszka studziła mój zapał i przechodziłem w stan kuracjusza spacerującego w zdrojowym parku. Pomału bo pomału doczłapałem się do mety OS'a 1 jak się okazało na 38 pozycji :-). Chwała orgom, że skrócili ten odcinek i meta była dużo, dużo przed szczytem bo zapewne bym padł.

Następny OS - tym razem zjazdowy rozpoczynał się nieopodal. Żółtym w stronę Mszany. He - jako że Ćwilin to moja maskotka znałem go dość dobrze. Ale obawiałem się po ostatnich powodziach niespodzianek. Ruszyłem z kopyta. Zaraz po gładszej górnej części rozpoczął się odcinek złożony głównie z taboretów i telewizorów. Złapanie tutaj kapcia było niemal że pewne. Mocno trzymałem kierownicę i gniotłem do przodu. Jechało mi się jak w bajce. Bawiłem się kolejnymi atakami na kamerdolce. Dzięki pełnemu okaskowaniu łepetyny i goglom nie przejmowałem się wszędobylskimi gałęziami. Ci co jechali bez takich zabawek mieli zapewne niemałe biczowanie czaszki. Jest meta. Na mecie stoi wystraszony szczawik i.... kurde mol przez dłuższy czas walczy z moim kodem paskowym. Oj Szczavik Szczavik - no .... cóż mimo tego 6'ty czas. Jak na mnie starego, schorowanego emeryta rewelacja. :-)
Oj nie ma odpoczynku. Przedarłszy się przez bagna stajemy na starcie OS'u 3.

Interwał niby. Kask chowam w plecak - bo pewnie pod górę będzie. Troszkę później żałowałem. Było pod górę, a jakże, ale ostatni odcinek to kawał solidnego zjazdu. Bez kasku miałem trochę pietra więc zapewne odbiło mi się na czasie. Walcząc jak lew na trasie pewną niespodziankę miałem, gdyż gromadka motocyklistów złożonych z mojego szwagra i qumpli głośno przywitała mnie gorącym dopingiem. Miło było :-) - och przydał by mi się na tym podjeździe taki silniczek :-). Interwał zaliczyłem na niezbyt wstydliwym 28 miejscu.
Dojazdówka....no to był kawał łaźni. Dojazd na Luboń. Razem z Chwalbą mieliśmy wypaśny prysznic na asfalcie prowadzącym na Glisne. Lało niesamowicie - rowerki, buźki, ciuszki jak wyjęte z pralni - rewelacja. Czując już zmęczenie wydrapaliśmy się na Luboń. Posiłek i regeneracja - fajna sprawa - ale cóż najgorszy odcinek tego serialu miał się za chwilę zacząć.
OS 4 - czerwony z Lubonia na Glisne - mimo że znałem go wyśmienicie nie należał do moich ulubionych. Nie lubię tam tych skalistych fragmentów kojarzących mi się z siniakami i odrapaniami. Miałem obawy. Start - poszedłem z kopyta. Po wyjściu ze schroniska trochę zaparowały mi gogle. Mało widać. Czułem, że ryzykuję, ale jechałem dość pewnie. Traska była wymoczona jak gąbka. Ślisko, zdradliwie i stromo. Ścianki z których zazwyczaj zsuwam się na dupsku zjechałem jak po maśle. Sam się zdziwiłem. Byłem w szoku, że rower tak fantastycznie się trzymał gliniastych fragmentów. Wiedziałem, że będzie to dobry czas. I był - znowu 6 czas. Co jak dla mnie jest chyba rekordem świata. Ja naprawdę na co dzień dupiasto zjeżdżam :-).
Podejście na ostatni OS urozmaicaliśmy sobie z Chwalbą i wycinakiem Grześkiem Grabowskim przemiła rozmową o pierdołach. Nim się spostrzegliśmy staliśmy na szczycie Szczebla. Zastaliśmy tam rower i wdzianko Malauch'a. Gościa ani śladu. Już myśleliśmy że go coś pożarło - ale wyszedł na szczęście jakoś dziwnie rozpromieniony z krzaczorów.
OS5 - czarnym do Lubnia. Ruszyłem z kopyta jako pierwszy. Mimo, że jechałem już kiedyś tędy nie mogłem poznać trasy. Totalnie wypłukana i trochę rozjeżdżona przez drwali. Znów dosuwało mi się rewelacyjnie.

Robiłem rzeczy które na ogół mnie przerastają. Przeskakiwałem głębokie kaniony z jednaj strony na drugą, wchodziłem w zakręty jak rasowy żużlowiec. Wiedziałem że poprzednie zjazdy poszły mi bardzo dobrze. Już byłem na samym dole. Cieszyła mi się micha - następny świetny zjazd, to będzie mój pamiętny dzień. I masz !!!! Pech !!! z niesamitą siłą przywaliłem w ogromniasty głaz. Jeszcze przez chwilę miałem nadzieję, że się udało. Ale wkrótce moim dupskiem zaczęło zarzucać - wiedziałem że to koniec :-(. Trach - coś chrupnęło i z ogromną siłą zablokowało moje koło. Stanąłem .... zrzucona opona, w kilku miejscach urwana dętka zawinięta wokół kasety. K..wa jak kląłem, gdyż nie mogłem odblokować koła. Byłem zdecydowany dojechać na obręczy, ale się nie dało. Dętka tak mocno werżnęła się w kasetę, że wyrwanie jej było niemożliwe. Kilka fotek zrobił mi nawet Harry :- ).

Rower na plechy i bieg. Do mety był jeszcze kawałek. Co chwilę ktoś mnie wyprzedzał. Ech - generalka w zjazdach poszła się j.... No cóż 40'ty czas na OS5 popsuł wszystko. Ale tak to już jest. Jakoś znowu strasznie mnie to nie załamało :-).
Na mecie zorientowałem się jeszcze, że urwałem przednią przerzutkę. Jak to się stało .... nie wiem. Wyglądała jak by ja ktoś wyciął brzeszczotem. Oj miałem roboty w domu żeby doprowadzić rower do stanu nadającego się do jazdy.
Do domu doczłapałem się jadąc dzięki pożyczonej od Brajana dętce. Jako, że miałem przyblokowaną kasetę dopierdzielało mi się jak na ostrym kole.
Impreza była rewelacyjna. Po dekoracji grill i pokaz slajdów z Gruzji.

Niestety byłem zmuszony balować przy bezalkoholowym Lechu :-) . He - nie było tak ostro jak widziałem na fotach z Brennej - no ale cóż chłopaki trochę starsze od ostatniej imprezy więc spoważnieli.
Dzięki wszystkim za możliwość spędzenia czasu w tak doborowym towarzystwie. Nie jest to czas stracony. Zawsze udział w EMTB Trophy jak do tej pory dostarczał mi wiele radochy i stanowił nie lada odskocznię od szarej rzeczywistości. Liczę na to, iż czas pozwoli mi częściej bywać na tej imprezie.
Foty jakie wykorzystałem wq relacji zrobił Harry i mam nadzieję, że się nie oburzy bo nie pytałem :-)
*************
**********
*****
*
Pasieczkin, 01-09-2010, ods�on: 1684 |