Blisko nieba – tak niewiele trzeba :-). Są wypady które będzie się długo wspominać.
Się w wujkiem Cichym wyrwaliśmy w sobotni poranek na przewietrzenie płuc. Skoro za tydzień wielkie endurowanie w Świeradowie szybko obraliśmy kierunek na odpowiednie do tego typu imprezy traski przygotowawcze. Najbliższy teren spełniający nasze oczekiwanie jest nie gdzie indziej tyko w Tatrach Wysokich u naszych sąsiadów z za miedzy.
Jako rozgrzewkę wybraliśmy doskonale już objeżdżaną, ale kultową traskę z Zielonego Plesa. Wiele razy już tędy się śmigało, lecz nigdy nie było jęku zawodu. Traska po prostu jest rewelacyjna.
Potworne tempo jakie podstarzały kolega Cichy zafundował mi do góry, powoduje moje uzasadnione podejrzenie czy aby roztrzaskane kolanko nie było przykrywką pod jakiś mega trening. A może to ta jego „cud maszyna” powoduje takie przyspieszenie. Moja sancia strasznie jęczała (nie wspomnę już o mnie) gdy całą traskę pod jeziorko śmigaliśmy na maxa niemal bez odpoczynku.

Powyżej granicy lasu przywitała nas delikatna zima. Na szczęście największe płaty śniegu leżały na najmniej interesujących nas fragmentach traski.


Po opróżnieniu potwornie drogiego browarka w schronisku nad uroczym jeziorkiem, zjedzeniu syra smażonego i zaplanowaniu najbliższej przyszłości związanej z przygodą rowerową. Puściliśmy się w szaleńczą jazdę w dół. Rewelacja jak zwykle. Okrągłe telewizorki dostarczają rewelacyjnej rozrywki.
Mały incydent miałem na jednym z wiraży. Wychodząc z zakrętu moim oczom ukazała się spora grupka zaskoczonych górołazów. Pociągnąłem za mocno troszkę po hamplach co zaowocowało wyrzuceniem mnie z rumaka oraz wejściem ślizgiem po granitowych kamyczkach. Jedno jest pewne – ochraniacze się zwróciły. Rozdarta kurtka na ramieniu i łokciach ukazywała co by było ze mną gdyby nie czaił się pod nią gruby plastik. Jedyne co niesamowicie ucierpiało to moje wielkie dupsko. Pisząc tę relację kręcę się na fotelu, gdyż prawa szynka boli niemiłosiernie. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i sfinalizowaliśmy akcję na parkingu wesołymi wspomnieniami zaliczonej traski.

No dobrze rozgrzewka już była. Idziemy na całość – cel: SKALNATE PLESO – 1725 m npm zapewni nam tysiąc metrowe przewyższenie traski o niesamowitych walorach smakowych.

Niestety nieudane negocjacje z obsługą wyciągu zaowocowały niecodzienną drapaniną w górę. Do pierwszej stacji można dojechać na dobrej jakości drodze asfalcikowej. Super widoczki. Ale dybano nie gorsze. Zwłaszcza że słoneczko grzało oj grzało.



Ale już wyżej to nie przelewki. Drapaliśmy się czasem na czworakach. Kawał góry do pokonania z rowerkami na plecach. Po głowie chodziły nam już pomysły aby zawrócić. Jednak chęć zrealizowania planu nie pozwalała nam na tak nikczemny czyn. Zastanawialiśmy się tylko czasami jak cholera uda nam się tendy zjechać. Naprawdę mega telewizory z setką ukrytych zasadzek.

Resztami sił wydrapaliśmy się do celu.

Przez chwilę siedzieliśmy na ławeczce, żarli herbatniki nic nie gadali. Każdy z nas myślał jak k…wa to zjechać i w jednym kawałku przetrwać. A tam… jedziemy.
Ludziska patrzą na popaprańców. Chyba nieczęsto w te okolice wpadają bikerzy. Już na samym wstępie przy szerszej widowni koło wpada mi między głazy i demonstruję jak się profesjonalnie leci przez kierę :-).


Zaliczamy sekcyjkę po sekcyjce. Czasem szybciej czasem prawie stojąc w miejscu. Ręce się trzęsą, nogi drżą, sancie pocą. Jedna pomyłka może się skończyć poszarpanymi kończynami w najlepszym przypadku. Nie wiem czemu mega ostre skały nie rozszarpały w mak mych delikatnych opon. Ech co tu gadać – po prostu to trzeba przeżyć. Tutaj trzeba wpadać aby przełamywać bariery. Ale wcześniej na przyszłość się ubezpieczę – ponoć na Słowacji GOPR dużo kosztuje :-).







Żadne fotki nawet w przybliżeniu nie odzwierciedlą wrażeń. Udało się bez strat cielesnych jak i materialnych. Cali i zdrowi dotarliśmy do samochodu. Ech to się będzie wspominać !!!
Pasieczkin, 11-03-2010, ods�on: 969 |