:-)

Pochwal się swoją przygodą. Napisz relację i podeślij na pasieczkin@santaclub.pl

--> Plany, projekty, przygotowania
--> Beskidy
--> Inne PL
--> Romania
--> SK
--> Ukraina
--> Europa
--> Sport
--> Grawitacyjne miejscówki
--> Z buta
Rumunia 2009

Jak zwykle bezkresne rumuńskie otchłanie nie zawiodły nas podczas trzeciego już wypadu w krainę gór zapierających dech w piersiach, o których powinny powstawać serenady śpiewane przez nadwornych grajków :-).

 



 

 

   Tego roku był to największy spontan jaki sobie można wyobrazić. Urlop wisiał na włosku, w robocie sajgon, rower w rozsypce. W dzień wyjazdu nawet nie miałem czasu wymienić opon na coś nadającego się do wyjazdu. Żarcie kupiłem w ciągu 10 minut przelatując jak meteor przez kilka półek sklepowych. A ciuchy rowerowe po prostu zgarnąłem z półki i wrzuciłem na auto licząc na to że nic niezbędnego nie zapomniałem. Ech …. nigdy więcej takich przygotowań. Dobrze że chociaż wujek Cichy :-) wyglądał na jako tako przygotowanego logistycznie i nawigacyjnie.

 

Dzień 1 - rozruch

 

  Całonocna podróż minęła bez przygód. Wymieniając się za kierownicą dotarliśmy do miejsca naszego desantu. Po drodze korzystając z okazji zwiedziliśmy ogromniasty zamek w Hunedoara. Rewelacyjna twierdza. I co ciekawe położona prawie wewnątrz ogromniastej i wyglądającej gorzej niż niejedne średniowieczne ruiny hucie. Robi wrażenie.

  W drodze do parkingu mieszczącego się w Voineasa zaliczamy niesamowitą drogę wiodącą do tej miejscowości z miasteczka Petrosani. Rewelacyjny kawałek i aż serce się kroiło zaliczając kolejne serpentyny z wiszącymi nad nimi skałami iż nie pokonuje się tego odcinka na dwóch kółkach. Ciężko było się skupić na w miarę prostolinijnej jeździe. Głowa chodziła w lewo i prawo a obserwujący tor naszej jazdy mógłby spokojnie odnieść wrażenie iż kierowca jest nieźle naprany :-).

  Docieramy do Voineasa – parking pod wielkim hotelem Lotru wydawał się odpowiednim miejscem na pozostawienie samochodu. Mimo nieprzespanej nocy żwawo spakowaliśmy się i ruszyli ku przygodzie.

   Dolina rzeki Latorita. Rewelacyjny trakt umożliwiający w sposób łatwy i przyjemny przenieść się w środek wielkich gór. Nie będę się rozpisywał na temat walorów wizualno, wokalnych jakie nam towarzyszyły. Po prostu pięknie i tyle. Po długiej melancholijnej pełnej wrażeń ścieżce docieramy do tamy tworzącej jezioro Pertimanu. Poprzedni reżim lubował się w takich monstrualnych konstrukcjach.

  Przed rozbiciem naszego obozu odwiedzamy schronisko tam znajdujące się, aby zakupić napoje umilające wieczorny spoczynek (oczywiście bezalkoholowe :-)). Delikatny szok przeżyliśmy gdyż miła pani nie chciała nam sprzedać tegoż napoju w butelkach. Jakiż bezcennym towarem na Rumuni stały się butelki. Po długich pertraktacjach odjeżdżamy zadowoleni wioząc złocisty napój w butelchaj po… wodzie mineralnej.

  Zmęczeni, niewyspani rozbijamy namiot na skraju drogi w pobliżu strumyczka. Zaczyna padać. Zasypiamy.

 

Dzień 2 - widoczkowe doznania

 

  Poranek. Piękny słoneczny dzień. Szybko i sprawnie zwijamy obóz. Dzisiaj ostre góry. Szybko nabieramy wysokości wspinając się wspaniałą szutrówką na przełęcz Curmatura Oltetului (1620m).  Rewelacyjne widoczki. Na przełęczy rozbijamy piknik w towarzystwie onieśmielonych osiołków. Żyć nie umierać. Mieć w takim miejscu domek. Ech …

  Robimy rozeznanie w terenie. Dalsza podróż przebiega uroczą, pełną niesamowitych widoczków traską wijącą się pomiędzy pełnymi stad owieczkowych szczytami. Cały czas trzymamy się wysokości ok. 2000 m a traska jak pod Myślenicami a nawet lepsza bo nie ma błota. Co jakiś czas odpieramy atak przyjaznych pasterskich psiaków. Piraty robią swoje. Pieski boją się huku jak ognia. Chociaż czasem problemem jest wyciągniecie i odpalenia w porę ładunku pirotechnicznego. Często zanim to zrobimy mamy już na kolanach przymilającego się psiaka :-).

  Czas na zjazd. Szybki i szalony. Ileż można zjeżdżać. Ech takich niekończących się zjazdów można byłoby w naszym kraju szukać w nieskończoność. Do dyspozycji mamy fragmenty przeróżnej jakości i maści. Do wyboru do koloru. Wpadamy do zaskoczonej naszym widokiem wioseczki. My również jesteśmy zaskoczeni wszystkie sklepy mają przerwę do 17:00 :-).

  Docieramy do Polovragi. Dobrze już nam znana miejscówka. Mamy już tam miejsce gdzie można w miły sposób przekimać. Rozbijamy się w tym samym miejscu co trzy lata temu. W drodze po kiełbaski, musztardę i złocisty napój mam mały wypadek spadając z dorobkiem w przepaść. Musztarda nie ocalała hehe :-). Ale tak to jest jak się jeździ z pełną reklamówką na kierownicy po wąskich singielkach.

 

Dzień 3 - dzień zgonu

 

   Mamy do zaliczenia niesamowity asfaltowy podjazd dobrze już znaną drogą DN67C wiodącą z Novaci w kierunku Urdeli. Do tej pory po pierwsze byłem jeszcze w formie, po drugie większość trasy prowadziła po szutrach. Tym razem się dowiedziałem jak to jest podjeżdżać przez prawie 20 km po rozgrzanym asfalcie w oponach Maxxis High Roller 26x2.5. Pobiłem bez wątpienia swoisty rekord świata jeśli chodzi o sadomaso :-). Koszmar którego nie da się opisać. Mogłem podejść ale postanowiłem całość podjechać i to mnie zgubiło. Kiedy dotarłem do Rinca przed oczami widziałem czarne spirale. Byłem totalnie wypalony. Na gwałt szukałem kawałka chleba do przegryzieni gdyż czułem że odpływam. Załama totalna.

  Zaliczmy obiad – uf troszkę wracam do świata żywych. Ale to spustoszenie organizmu nie pozwalało mi się pozbierać do końca wyprawy.

   Odwiedzamy sklep dobrze już nam już znanego nawiedzonego gościa. Hehe – najpierw musimy przejść pokazówkę lotów jego dorodnych kurczaków a potem obejrzeć tłuste knury :-). Następnie musieliśmy natrudzić się aby kupić bronki (oczywiście nie było szans na te w butelkach).

   O charakterze tamtejszych ludzi świadczy fakt iż chcąc zakupić 6 litrów wody o mało nie oberwaliśmy łupnia. Facet odwalał jakieś dantejskie sceny drąc koszulę i plując na butelko z wodą. Po jakimś czasie zrozumieliśmy, iż wiedział że poruszamy się w kierunki Urdeli a po drodze jest źródełko z rewelacyjną wodą. I on nam nie sprzeda na nic na świecie wody tylko obdarował nas pustymi butelkami abyśmy sobie sami zatankowali. Czegoś takiego w Polsce nie spotkacie.

  Wspinaczki ciąg dalszy. Padam z nóg.

  Nadchodzi zbawienie – ochoczo zabiera nas proradziecki ZIŁ. Szczęśliwi siedząc na pace i podbijani jak piłeczki nabieramy słusznej wysokości. Dobre i kilka kilosów. Goście wyrzucają nas w pobliżu miejsca gdzie będą ładowali kamienie. Oczywiście o jakiekolwiek zapłacie nie chcą nawet słyszeć.

   Cichy uciekł mi z pola widzenia. Drapiąc się prawi na czworakach po długiej, długiej chwili odbijamy z drogi DN67C w prawo. Przed nami wielka niewiadoma. W pośród galopujących stad koni rozbijamy obóz. Super widoczkowe miejsce.

  Paląc ognisko (chyba wszystkie patyki z okolicy zostały spalone) i susząc co nieco oczekujemy na nadchodzącą burzę. W nocy ostro padało, ale główne uderzenie przeszło bokiem.

 

Dzień 4 - trasa widokożercy

 

 

  Na szczęście nic ognistego nie pierdyknęło w nasz namiocik. Zbieramy się dość dziarsko. Pierwsze kilkanaście kilometrów jedziemy niesamowitym trawersem biegnącym po zboczach Muntii Latoritei. Droga widokożerców bez dwóch zdań. Wije się plasko niczym po stole na wysokości bliskiej 2000 m odsłaniąc za każdym zakrętem niesamowite widoki. Droga mażenie.

 

   Zaliczamy niesamowity zjazd. Kilka kilometrów rewelacyjnej kamienno szutrowej drogi. Niesamowite prędkości i widoczki. Jak coś takiego opisać ….

   Zaczynają się sielskie wiejskie klimaciki. Nie zregenerowałem się po wczorajszym i znów mam doły. Cichy pognał przed siebie. Od czasu do czasu odpieram atak psów. Smacze śliwki troszkę podnoszą moje morale. Ech …. kiepskiś Pasieczkin …kiepskiś – powtarzam sobie w duchu.

   Jakoś dowlekamy się do ostatniego zjazdu w stronę drogi na Voineasa. Zaczyna padać. Niekończący się zjazd z zasadzkami w postaci lessowych wąwozów. Spadamy z góry jak błyskawice. Masy błota maskują nasze ubranka. Coś takiego to lubię. Nareszcie czuję ze mam odpowiednie opony. Zjazd długi i niekończący się. Niesamowite wrażenia. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na pewnej półce skalnej. Szczeny opadły nam do bloków SPD. Coś niesamowitego. Wisiałem nad przepaścią a w dole hen hen niesamowita dolinka. Mieć taki widok z balkonu :-) (zaczynam się powtarzać hehe) – eh .....

  Lotem błyskawicy spadamy na asfalt. Dom samochodu już kilka kilometrów. Autko stoi tak jak zostało zostawione. Nareszcie odpoczynek.

  W drodze powrotnej zaliczamy jeszcze zameczek w miejscowości  Deva   . Wydrapujemy się na niego niecodzienną kolejką. Niestety cały jest ostro remontowany.  Bez większych przygód docieramy do domciu.

   Aaa… a te stoliki przy drodze z dziwną wodą w plastikowych butelkach to monopolowy z trunkami jakie powalają w kilka sekund – sprawdzone hehe

Trzecia wyprawa na Rumunię zakończoną. Mam nadzieję że nie ostatnia, bo dużo jeszcze do zobaczenia.

Więcej fotek:

http://picasaweb.google.com/Pasieczkin/Rumunia2009#

i fotki Cichego

http://picasaweb.google.pl/sisior15/MountiiCapatanii#

http://picasaweb.google.pl/sisior15/MuntiiVilcei#

 

Dla niezorientowanych podsyłam linki do poprzednich naszych Rumuńskich wypraw:

Rumunia 2007

Rumunia 2008

 

PZDR_Pasieczkin

 

 



Pasieczkin, 12-03-2010, ods�on: 2188
Komentarze
Sherlyn(13-09-2011, 12:22:19)
Ah yes, nicley put, everyone.
kbcpqlopim(14-09-2011, 07:09:27)
qB5P7o isntwjexzssi
kfgkymukxyi(14-09-2011, 13:50:00)
Gukq2W , [url=http://cupmcdfksiov.com/]cupmcdfksiov[/url], [link=http://xcygjukhlrxe.com/]xcygjukhlrxe[/link], http://cqklunvkwayf.com/
fppwdemht(16-09-2011, 09:02:27)
OStmiX oczzumcsrpqk
xfonpdv(16-09-2011, 18:24:32)
uQPs0L , [url=http://aegeaiinclvr.com/]aegeaiinclvr[/url], [link=http://pqjuqoumruad.com/]pqjuqoumruad[/link], http://anrzvocvbvtz.com/

Website engine's code is WebMan