Rumunia 2007 - wypad do kraju dla wielu nas zagadkowego i tajemniczego. Jak się okazuje nie taki diabeł straszny jak go malują?
Dzień 1 - ku wielkiej przygodzie
Już niedaleko Sibiu – cel naszej wyprawy. Usypiający szum samochodu powoduje, że nasze zaspane oczęta leniwie rozglądają się po mijającym nas krajobrazie. Nie byliśmy jeszcze na rumuńskiej Ziemi. W naszych głowach kotłuje się od myśli związanych z najbliższą przyszłością. Szmat kilometrów w nieznanych górach. Jak poradzimy sobie z atakującymi niedźwiedziami, watahami wilków i rozwścieczonych psów, głodem i pragnieniem oraz piekielnie prażącym słońcem.
Wyprawa ta w naszych planach miała miejsce od dawana. Ale oczywiście ostre pakowanie i załatwianie wszystkich spraw pozostało na ostatni chwilę - standard. Cichy przygotowany był jak należy. Plecaczek a w nim profesjonalny sprzęt turystyczny zoptymalizowany pod względem wagi i wielkości. A ja oczywiście przesadziłem. Dwie ogromniaste sakwy upchane po brzegi pierdołami z których jak się okazało nie miałem żadnej korzyści (np. pasta do zębów bez szczoteczki). Wystraszony opowieściami Królika o bardzo mroźnych nocach jakie nas czekają, zapakowałem wszystko aby przetrwać arktyczne mrozy. Dzięki temu przy temperaturze dochodzącej do 40 stopni mogłem poszczycić się jako chyba jedyny w Rumuni posiadaniem zimowego wdzianka (z czapką i rękawiczkami włącznie). Wszystko z rowerem ważyło chyba około 50 kg. W pojedynkę trzeba było nieźle się wytężyć aby unieść całość. Czekało mnie niezłe wyzwanie, czy rower wytrzyma te przeciążenia – się okaże.
Do Sibiu dojechaliśmy bez większych przygód. No.... prawie. Jakieś kilkadziesiąt kilometrów przed Sibiu popełniam straszliwy błąd jak na kogoś kto kilka tysięcy godzin przesiedział za kierownicą. Zmęczenie i chęć szybkiego dojechania do celu prawie byłaby przyczyną tragicznego wypadku. Jadąc po ostrym łuku na którego poboczu znajdowała się spora grupka ludzi zasnąłem za kierownicą. Obudził mnie szum pobocza i dzięki natychmiastowemu odbiciu na środek drogi uniknąłem tragedii. Będącym tam osobom prawie przejechałem po palcach nóg. Dzięki Bogu udało się jednak wyjść cało z tej opresji. Rutyna czasem bywa zgubna.
Jazda po Rumuni nie należy do najłatwiejszych. Ledwo przekroczyliśmy granicę przeżyliśmy delikatny szok spowodowany prawem dżungli jaki panuje na drodze. Każdy jedzie jak chce. Trzeba okropnie uważać. Droga zaraz za granicą nie wyglądała zachęcająco. Wijąca się przez przemysłowe dzielnice nie szczędziła nam otworów i nierówności swojej nawierzchni. Ale po kilkunastu kilometrach, aż do Sibiu była całkiem przyjemna.
Kilkakrotnie okrążając centrum Sibiu znajdujemy bezpieczne miejsce na przechowanie naszego środka lokomocji. Na jakimś szpitalnym parkingu za drobną opłatą pozostawiamy autko, przebieramy się i kręcimy w nieznane.
No masz ... już na pierwszej hopce gubię sakwy. Ładnie się zapowiada – przecież przed nami szmat drogi po raczej wątpliwej jakości nawierzchni. Trochę czasu poświęcamy na doprowadzenie sakw do takiego stanu abym gubił je tylko przy naprawdę wielkiej hopce.
Upał okropny. Z Sibiu udajemy się ruchliwą szosą w kierunku początku słynnej drogi Transfagarasan wijącej się malowniczo przez góry Fagaras. Pokonujemy jakieś 60 km ruchliwa drogą do miejscowości Cartisoara znajdującej się na tejże trasie. Droga przez mękę. Asfaltowa trasa wiedzie nas przez odkryte przestrzenie przy bezlitośnie prażącym słońcu. Jeszcze nie jesteśmy zmęczeni fizycznie, ale zdajemy sobie sprawę, że przy tej temperaturze nie poszalejemy. Dają się również we znaki objawy nieprzespanej nocy. Nie mam pojęcia jaka jest temperatura, ale nie chciałbym na asfalcie siąść gołym tyłkiem. I jeszcze jedna rzecz nas okropnie wkurza – dosłownie co drugi samochód musi nas otrąbić. Co jest grane przecież jedziemy grzecznie po poboczu a oni trąbią na potęgę. Szału można było dostać przy takiej muzyce. Jak się później okazało trąbienie to towarzyszyło nam przez całą wyprawę. Po prostu tak muszą i już.
Cichy również ma demonstrację na żywo działania SuperOka. O mało po oczach nie dostał tymże specyfikiem. Ale zadziałało pewnie i niezawodnie i trzymało dziurę w dętce w ryzach do końca wyprawy.
Docieramy wreszcie do trasy która nas interesuje. Nareszcie trochę cienia i jedzie się trochę przyjemniej. Rozglądamy się za noclegiem – ale wszystkie miejsca nad strumyczkiem są zajęte przez na potęgę grilujacych tubylców. Jest weekend więc każdy rasowy Rumun ładuje się do swojej daci i dawaj na piknik przy arabsko brzmiącej muzyce typu disco-roma. Jedziemy więc twardo coraz wyżej i wyżej, droga malowniczo wije się pośród drzew. Korzystamy z okazji i po raz pierwszy kosztujemy tutejszego bronka. Na początek jest to Ursus – jedno z lepszych piw w tymże kraju.
Jesteśmy już całkiem wysoko, potoczki nad którymi chcemy się rozbić są coraz rzadsze i trudno dostępne. Droga naprawdę doskonałej jakości i bardzo malownicza. W oddali widać szczyty gór na które prowadzi – wydaje się nieprawdopodobne aby tam się wdrapać. Dopadamy jakąś łączkę – postanawiamy rozbić obóz. Urywam łańcuch, ale naprawa nie jest zbyt uciążliwa. Cichy szaleje po lesie w poszukiwaniu strumyczka – i kicha znajduje jakaś kałuże i wnioskuje chyba po śladach, że korzystają z niej wielkie zwierzątka – czyżby misie. Następuje ostra analiza wskazań GPS – Cichy wyczytuje z monitora, że za parę km będzie strumyczek. Ok. Pakujemy manatki i dalej w drogę.
Jedziemy, jedziemy w nieskończoność. Coraz bardziej zapierające dech w piersiach widoczki. Na każdym zakręcie walimy foty. Docieramy ponad granicę lasu do osady Cascada Balea z której wychodzi kolejka linowa. Zapada decyzja – rozkładamy obóz. Rozbijamy się na terenie jakiegoś obiektu. Następuje wymiana zdań z tubylcami - nie są zachwyceni naszym obozowiskiem, ale stwierdziwszy, że się z nami nie dogadają odpuszczają negocjacje pozwalając na rozbicie malutkiego namiotu. Pierwsza noc w Rumunii. Padamy z niewyspania. Rzucamy okiem na góry – co nas czeka jutro – rewela – zasypiamy.
Dzień 2 - wielkie góry
Ależ ten Cichy zajmuje miejsca w tym małym namiociku. Ale noc przespana spokojnie – żaden miś nie dobierał się do naszych zasobów pokarmowych. Wstajemy szybciutko, małe śniadanko i w drogę ku górze.
Rewelacyjna droga, estakadami pnie się do góry. Dech zapierają widoczki. Z góry serpentyny są doskonale widoczne. To trzeba zobaczyć, tego się nie da opisać. Droga ta robi oszołamiające wrażenie. Ten „Czałczesku” to był oszołom budując takie cudeńko. Chciał udowodnić światu, że Rumunia ma wielkie możliwości techniczne. Droga wije się na wysokość 2042 m npm. Do jej zbudowania zużyto 6 mln kg dynamitu. Zginęło wiele żołnierzy (ok. 20) budujących tę drogę.

Do góry jedziemy i jedziemy i tylko słychać ech, ach, trzaskamy masę fot. Chcemy wrażenia jak najdokładniej uwiecznić na kartach pamięci naszych aparatów. Po wielokilometrowych zmaganiach docieramy do samej góry. Rozkładamy mały obóz z widoczkiem na dolinę i konsumujemy posiłek zachwycając się ostrą dawką wizualnych doznań. Ale nie jesteśmy najwyżej – na sąsiedniej górze, na samym szczycie pasie się stado owieczek. Szok – jak one nie pospadają. Każde potknięcie się tegoż zwierzaka niechybnie byłoby przyczyną jego dramatycznej śmierci.
Odpoczęliśmy – zakładamy czołówki i zmierzamy w kierunku tunelu. Jedziemy w zupełnej ciemności, ale totalnym hałasie. Mimo zakazu używania sygnału mijające nas samochody trąbią na potęgę a echo dodatkowo powoduje wzmożenie tegoż efektu. Hałas niesamowity. Ale przejazd robi wrażenie. Wypadamy z chłodnego tunelu na rozgrzane południowe zbocze. Znowu rewelacyjny widok. Droga ostro serpentynami opada w dół. Czeka nas naprawdę długi zjazd.
I zjeżdżamy jak burza. Co chwilę małe postoje na trzaśniecie kilku fot gdyż widoczki są niesamowite. Cichy wali na łeb na szyję – ja muszę uważać żeby nie rozgrzać do czerwoności obręczy. Dają czadu osły stojące na drodze. Naprawdę uparte – chcąc przejechać samochodem należy wyjść i przepchać takiego delikwenta na pobocze, bo nie ma szans aby nas posłuchał. Można z takim osłem robić dosłownie co się chce – zero reakcji. Co za zwierzę.
Jeszcze nie zaliczałem tak niekończącego się zjazdu. Docieramy do jeziora Lacul Vidraru. Ostro kręcimy droga wijącą się wokół tegoż jeziorka. Troszeczkę padamy z głodu. Jedziemy już naprawdę długo. Krótki odpoczynek na którym regenerujemy się jedząc suszone śliwki. Na szczęście po kilku kilometrach trafiamy na restaurację gdzie jemy pyszną „siorbę” oraz kawałek mięsa, aaa.... i popijmy pysznym Ursusem.
Dojeżdżamy do kolejnego obiektu który szokuje wielkością i przytłaczającym ogromem. To zapora na mijanym przez nas jeziorku. Szok jaka wielka. Wysoka na ponad 166 metrów robi wrażenie. Idealny obiekt do skoków na linie.
Nie kończą się jeszcze atrakcje, droga mknie w dół wśród drzew. Zawieszona na zboczach gór za pomocą zmyślnych wiaduktów, mostów, tunelów. Oczywiście zachwytom nie ma końca.
Docieramy do siedziby bardzo słynnej postaci. To zamek Drakuli. Sam zamek nic ciekawego - pozostały z niego tylko ruiny, ale postać z którą jest związany jest co najmniej mrożąca krew w żyłach. Totalny oszołom – zwany Wladem Palownikiem, gdyż podczas swego rządzenia nabija na pal prawie 50 tysięcy ludzi. To była jego ulubiona rozrywka. Brrrrr... koszmar.
Zjechaliśmy już z gór. Pomału rozglądamy się za noclegiem. Nie jest to sprawa prosta. Pierwsze podejście – nad brzegiem rzeki Arges. Rzucamy rowery, rozkładamy obozowisko. Cichy zażywa kąpieli w rozgrzanej od słońca rzece. Nagle jak z pod ziemi pojawiają się dzieciaki. Zaczynają sępić najpierw cukierki. Na szczęście mam kilka – ale się nie odczepiają, chcą czegoś więcej. Próbuję ich jakoś zniechęcić i skłonić do pójścia sobie. Nic z tego. Wrzeszcze do Cichego, że mamy gości.
- K...wa tylko im niczego nie dawaj bo się nie odczepią – ryk Cichego słychać chyba w całej okolicy
- Za późno już dałem – cóż miałem zrobić mam słabość do dzieci.
No nie ma rady na te namolniaki. Postanawiamy pozbierać manele i spadać bo za chwile będziemy mieli na karku całe watachy dzieciaków z okolicy.
Podejście do noclegu numer dwa. Po kilkunastu kilometrach ostrej jazdy skręcamy nagle w jakieś sady. Eleganckie miejsce – uśmiech na twarzy pojawia się od ucha do ucha. Ale co to – zza krzaków obserwuje nas jakaś babcia. Patrzy jak sroka, nawet się nie ruszy. O rany – pewnie zaraz zwoła pół wsi, że jakieś dziwaki u niej w ogrodzie się rozbijają. Ponownie zbieramy manele i w drogę.
Podejście numer trzy. Humory nasze już nie są na najwyższym poziomie. Zmęczenie jest dosyć znaczne. Spać się chce, za chwile będzie ciemno. O jest – fajna łączka, śliwki i .... ogromna czaszka jakiejś krowy na środku uroczej polanki. Ale co tam – Cichy pada na trawkę – ja rozpinam pakunki.
- K....wa !!!!! K...wa!!!!!! - Cichy rozpoczął jakiś dziwny taniec – mrówki !!!! spadamy !!!!!
Podejście numer cztery – już nam wszystko jedno. Skręcamy w koniczynę i rozkładamy się na środku jakiejś ścieżki. Niech się dzieje co chce nam się chce spać. Zasypiamy z głowami pełnymi wrażeń jakie spotkały nas podczas tego długiego dzionka.
Dzień 3 - ostro w upale
Dziś w planach jest przemieszczenie się wiele kilometrów do podnóży gór, które są naszym następnym celem – Munti Capatanii. Czeka nas naprawdę długa przeprawa po rozgrzanych asfaltach. Cichy coś tam poszperał w swoim GPS’ie, wytyczył drogę i ostro ruszyliśmy w drogę.
Najpierw dotarliśmy uroczymi szutrowymi drogami do miasta Ramnicu Valcea. Naprawdę uroczy fragment dzisiejszego dnia. Mogliśmy zobaczyć głęboką prowincję rumuńskich wsi. Ludzie tu naprawdę żyją na skraju ubóstwa, ale nie widać w nich jakiejś desperacji. To jest bardzo pogodny naród. Cała trasa usiana jest istnymi zabytkami sztuki w postaci licznych kapliczek z rewelacyjnymi malowidłami wewnątrz oraz bardzo uroczymi kościółkami. Istne dzieła sztuki – dziwie się że jeszcze nikt nie ograbił tych kapliczek – ale to pewnie kwestia czasu.
Docieramy do Ramnicu Valcea. Zjadamy małe conieco – jakieś śmieszne kiełbaski – i ruszamy dalej drogą koszmarkiem. Droga 67 w totalnym słońcu jest nie do wytrzymania. Mam mały kryzys. Wielogodzinne kręcenie podczas takiego skwaru ostro działa na psychikę. Kupujemy arbuza. Zjadamy go w mig. Po czym rozwala mnie sen. Jak ostatni żul zasypiam pod murami kościoła w przydrożnym rowie. Oczywiście Cichy złośliwie uwidocznił to na focie.

Kręcimy dalej. W sumie kilka godzin pedałowania i nic ciekawego. Kręcenie urozmaicają niekończące się klaksony samochodów. Zbliża się wieczór. Widoczne są już góry – cel naszej wyprawy. Widzę cudowny wąwóz – wg. Mnie musi być tam cudowne miejsce na nocleg. Cichy stawia opór – prawie musiałem użyć siły, żeby zaciągnąć go do wioski Polovragi. Na oślep po krzaczorach, stromych zboczach docieramy do rewelacyjnego miejsca na nocleg, nad totalnie zimnym strumykiem. Ale fajnie – rozkładamy namiot. Zapada ciemność. Czy aby nie ma tu jakiś drapieżników? Miejsce dość tajemnicze. Jeszcze na dodatek jakaś parka próbuje przedostać się na drugą stronę rzeczki – ale za pomocą mocnych latarek i niezrozumiałego dla nich języka odpędzamy intruzów.
Przeglądając przewodnik dowiadujemy się, że przez przypadek nie znajdujemy się w byle jakim wąwozie. Otóż jest on jednym z słynniejszych wąwozów w Rumunii w którym znajduje się najdłuższa w tym kraju jaskinia Polovragi. Ma ona system korytarzy ponad 10000 metrów. Modyfikujemy nieco plany związane z następnym dniem. Mamy zamiar skorzystać z okazji i zwiedzić wąwóz oraz jaskinię.
Zasypiamy w szumie strumyka. Dziwne odgłosy trochę niepokoją - ale cóż może nas nic nie zje. Zresztą jestem toksyczny.
Dzień 4 - znowu w góry
Świt – budzę się z niepokojem. W delikatnym świetle wschodzącego słońca widzę jakiś cień padający na nasz skromny namiocik. Co jest do cholery. Cień jest ogromny. Czuję blady strach. Zimny pot cieknie mi po plecach. Potężna postać zbliża się. Unosi ogromna włochatą łapę. Wychylam głowę z namiotu - o RANNNYYYY !!!!! potężny ryk odbija się echem wśród skał. Niszcząca moc jak grom z jasnego nieba uderza z rykiem szczerząc zęby. AAAAA !!!! – budzę się – to tylko sen. Ale co jest przecież się obudziłem. Cichy obok śpi smacznie. A ja słyszę jakiś zbliżający się przeraźliwy warkot. Wychylam głowę z namiotu – szok !!! Z prędkością żółwia w galopie wali się prosto na nasz namiot potężna jednooka ciężarówka. Jak z procy wyskakuje z namiotu. Ogromny rozklekotany Ził mija nas dokładnie o kilka centymetrów. Kurcze pieczone – to się nazywa przebudzenie. Czuję, że w Zile mieli niezły ubaw widząc jak panicznie wyskakuję z namiotu i nie wiem co jest grane.
Pora ruszać – z niemałym trudem wyszarpujemy rowery – zwłaszcza mój na drogę prowadzącą nas do wąwozu. Jeszce podjeżdżamy do sklepu gdzie zasilamy nasze głodne brzuszki i zasuwamy mijając sporawy monastyr w kierunku wąwozu.
Wąwóz zarąbisty. Jedziemy powoli a głowa chce ukręcić nasze szyje. Jest na co patrzeć. Ogromniaste wiszące skały nad drogą. Potok którego zasługą jest to dzieło sztuki wije się w tak głębokim wąwozie, że ciężko dostrzec dna bez wychylania się z narażeniem życia. Wrażania fantastyczne. Mieć coś takiego niedaleko domu. Dolinki Krakowskie niestety nawet w ułamku procentu nie mogą się równać temu cacku. Trzaskamy masę fot gdyż za każdym zakrętem z naszych gardeł można usłyszeć och, ach oznaczający zachwyt.
Wąwóz zaliczony – czekamy do 10 kiedy to otwierają wrota największej w Rumunii jaskini. Pierwszy znika w niej Cichy. Ja czekam cierpliwie pilnując rowerków. Jest – wychodzi.
- i jak było ?? - pytam z zaciekawieniem - warto wejść ??
- o .... - cichy jakiś taki dziwny, milczy przez chwile – watro, warto – odpowiada po dłuższym namyśle. Widać że jaskinia zrobiła na nim wrażenie.
Tym chętniej ochoczo pomaszerowałem ze swoją grupą. Jaskinia naprawdę robi wrażenie. Pan przewodnik tłumaczy wszystkim aby nic nie fotografować bo cos tam - po czym wszyscy wyciągają aparaty i wala zdjęcia na potęgę. To naprawdę dziwny kraj – tutaj naprawdę panuje przekonanie, że zakazy są po to aby je łamać. Co tam ja też walę foty. A jest na co zwracać uwagę. Jaskinia bardzo bogata w różnorodne rzeźby skalne. Trzeba uważać na głowę. Prócz form skalnych jest też obraz śmierci namalowany przez jakiegoś mnicha za pomocą dymu na skale. Do złudzenia przypomina moja koszulkę szkieletowa, którą miałem akurat na sobie. Od razu zostałem okrzyknięty kolegą tej jakże nieprzychylnej ludziom postaci. Nawet niektórzy fotkę sobie ze mną zrobili. Powinni zatrudnić mnie na etat – obroty by wzrosły.

Oki - trzeba ruszać dalej. Fajnie było – chłodno było i przyjemnie. Ale najwyższy czas sobie przypomnieć o temperaturze panującej na otwartej przestrzeni. Do Novaci mamy kilkanaście kilometrów. Ale nie jest to droga łatwa i przyjemna – ostre podjazdy powodują mocne gotowano naszych mało ciepłolubnych organizmów.
Jest Novaci – pakujemy się w sklepie na maksa. Nie mamy pojęcia co nasz czeka w górach. Czy będzie woda, jadło itp. Doładowani jak karawana przed handlowaniem mozolnie drapiemy się w górę. Rozpoczyna się kolejny etap naszej podróży – zaliczenie trasy zwanej Transalpina – najwyżej poprowadzonej drogi w Karpatach.
Odcinek do miejscowości Rinca gdzie planowaliśmy nocleg w tym upale był niesamowicie ciężki. Prażące słońce niesamowicie działało na naszą psychikę. Przejechanie każdego kilometra trwało wieczność. Nikt o zdrowych zmysłach w tej temperaturze nie wyjeżdża tutaj na rowerze. Widzieliśmy miny kierowców mijających nas po drodze. Nie wiem czy były to miny podziwu czy współczucia z powodu braku rozumku. Piliśmy cały czas aby się nie odwodnić. Po rozgrzanym asfalcie koła nie chciały się toczyć – a bieżnik obklejał się w całości roztopioną smołą. Ten niekończący się podjazd mógłby być koszmarem śniącym się między 3:00 a 4:30 podczas zimowej nocy.
Jest !! – wioska Rinca. Dotarliśmy nareszcie. Odczuwamy radość, ale również niesmak. Co kurna tu jest grane. Na wysokości prawie 1900 metrów totalny plac budowy. Setki budujących się domów. Rumuni umyślili sobie, że zrobią tutaj centrum sportów zimowych na światowym poziomie i na hura bezmózgowo budują sporej wielkości można powiedzieć miasteczko. Jeśli kto chce jeszcze zaliczyć Transalpine w pierwotnej postaci to musi się spieszyć. Za kilka lat będą tutaj Krupówki. Place budów sięgają już prawie szczytu Urdeli. Dopadamy jakiś sklepik- wychylamy z pragnienia po trzy browarki i udajemy się za miasto gdzie pod samym szczytem Urdeli rozbijamy namiot. Zasypiamy zdrowym snem po dniu pełnym wrażeń na wysokości prawie 2000 m.
Dzień 5 - Urdele
Co za noc ! Oczywiście jestem totalnie niewyspany. Dobrze że wspólnie z Cichym mamy słuszną masę gdyż nasz namiocik zostałby porwany przez szalejący wicher i rzucony w liczne dookoła przepaście. Wiało jak cholera. Dobrze że nie padało bo namiocik za 24 zł nie należał do najszczelniejszych. Całą noc szarpało materiałem raz w jedną raz w drugą stronę. Ale nie jest to jedyna przyczyna nieprzespanej nocy. Drugą jest niesamowite niebo jakie było nad naszymi glowami. Tak gwieździstego nieba nie widziałem chyba nigdy. Po prostu bajka. Leżałem przez pół nocy z łebskiem wystawionym przed namiot i patrzyłem zauroczony jak szpak w kaczą d...pę.
Ruszamy. Przed nami przełęcz na Urdelach. Kręcimy żwawo chociaż czuję już zmęczenie spowodowane poprzednimi dniami. Na przełęcz droga już nie jest asfaltowa – lecz idealna dla rowerzysty z zacięciem terenowym. Wieje się malowniczo po stokach pokrytych trawką. Za kilka lat założę się będą tutaj wszędzie wyciągi przy tak burzliwie rozrastającej się pobliskiej wiosce.
Troszeczkę zbaczamy z szlaku. Efektem tego jest naparzanie przez ostre wertepy. Aby wjechać powrotem na drogę musimy we dwójkę wyciągać mój ciężarny rower na stromą szkarpę. Cichy gniecie jak cholera. Odstawił mnie troszeczkę. Jeszcze na dodatek jakiś kamień ugrzązł w mojej przedniej przerzutce. No cholera nie chciał wyjść. Gdy walczyłem z upierdliwym kamolem Cichy zniknął mi za zakrętem. Aby go dogonić postanawiam skrócić sobie drogę przez najbliższy szczyt. Takie wysokie góry a po szczytach można spokojnie naparzać na rowerze. Błyskawicznie jestem na samej górze – cudowne widoczki, szczęka opada po same pięty. Stoję chwilę i się zachwycam. Po czym ostro ruszam w dół. Trafiam z powrotem na drogę. Cichego nie ma. Pojechał mnie szukać bo przyczajony jak ukryty tygrys z aparatem chciał walnąć mi fotę – tylko się nie doczekał. Analizujemy na chwile mapę – okazuje się, że przez przypadek zdobyłem szczyt zwany Urdele – 2240 m npm. I pomyśleć że jeździło mi się na nim jak po większej piaskownicy.

I teraz z górki – Cichy to ma dobrze, jego rowerek pozwala na zabawę w takim terenie. Ja niestety na każdej chopce muszę patrzeć czy mam jeszcze sakwy. Po drodze mijamy urocze źródełko o wodzie jaką każdy z nas chciałby mieć w kranie. Trochę jeszcze wspinaczki i naprawdę ostro w dół w stronę zarośniętych gęstym lasem dolin. Jazda naprawdę na maksa. Inny świat po tej stronie masywu. Z tamtej strony krajobraz przypominał raczej pustynię. Wypalone słońcem piaszczyste stoki przypominały raczej góry Atlas a nie Karpaty. Po tej stronie jest zupełnie inaczej. Duża liczba strumyków i potoków. I piękny, gęsty las. Ta strona bardziej mi odpowiada.

Jakież wypaśne tereny dla zbieraczy różnego rodzaju kamieni. Droga usiana kamieniami o wszystkich kolorach tęczy. Zielone, niebieskie, białe – prezentowały by się cudownie po wyszlifowaniu. Gdyby nie moje ważące tonę sakwy zbierał bym je jak leci.
Dojeżdżamy do osady Obarsia Lotru znajdującej się na skrzyżowaniu drogi DN67C (którą cały czas jedziemy) z drogą DN7A. Zasilamy brzuszki w tutejszej knajpie, zaspokajamy pragnienie browarkiem) i postanawiamy jechać dalej drogą DN67C, gdyż naszym celem jest tajemnicza Diabelska Ścieżka.
Spinamy się na Pasul Tartarau (1665) – po czym następuje już tylko szaleńczy zjazd. Niestety Cichy pędząc jak opętały pilnując czy GPS jest jak należy zamocowany na kierownicy nie opanował swego rumaka na głębokiej wyrwie w drodze i doznał zaszczytu bliskiego spotkania z matką Ziemią. Oj chyba bolało .....
Opatrując rany Cichego mamy zaszczyt pogadać z pewnymi załamanymi niewiastami z plemienia germańskiego, które za pomocą swojego pojazdu marki Golf próbowały gdzieś dojechać po tej wątpliwej jakości drodze. Jakież były nieszczęśliwe gdy się dowiedziały, że nie prędko dojadą do drogi, chociaż w ułamku procenta przypominającej trasy w ich rodzinnym kraju.
Gnamy dalej – chwila postoju – Cichy musi poprawić opatrunki. Po jakimś czasie doganiają nas dobrze nam znane germanki i proponują w zaistniałej sytuacji zabranie bagaży. Stanowczo odmawiamy – tzn. ja bo Cichy miał trochę inne plany :-).
Znowu rzucamy się w dół. Ileż można zjeżdżać. Jedziemy, jedziemy bez końca nie wkładając w to wiele energii. Mijamy jeziorko Oasa. Niski poziom wody spowodowany jest chyba suszą jaka panuje w Rumuni od wielu tygodni. Po drodze mijamy wielką tamę na tym jeziorze. Gnamy dalej wzdłuż rzeki Sebes. W tempie błyskawicy dokonujemy zakupów napojów alkoholowych i bezalkoholowych w napotkanym pensjonacie. Ponownie doganiają nas wcześniej spotkane niewiasty. Widać umęczone już trudami podróży. Proponują nam zamianę golfa na rowery gdyż jest to zdecydowanie szybszy w tym terenie środek transportu. Ale jesteśmy twardzi i mimo pokusy nie dajemy się namówić.
Nadal z górki. To naprawdę szok. Pół dnia z górki. Nie żebym narzekał, ale to niezwykłe uczucie. Docieramy do miejscowości Tau położonej nad następnym sztucznym jeziorkiem na rzecze Sebes o tej samej nazwie. Zaopatrujemy się w spożywczaku i dalej w drogę. Tymczasem mijają nas germańskie globtroterki. Za zakrętem spotyka nas niespodzianka po której przez pół godziny bolą nas brzuchy ze śmiechu. Otóż wypadamy z Cichym z za zakrętu i naszym oczom ukazuje się wielka dupa największej z germanek, która w sposób nieskrępowany załatwia się na poboczu. Mało to że nieskrępowana, ale w jednej ręce trzyma papierocha a drugą serdecznie nas pozdrawia. No myślałem, że spadnę z roweru. Nie wiedziałem jak się zachować, czy patrzeć w inną stronę, czy odwzajemnić i pomachać czy wyciągnąć aparat i walnąć fotę dla potomnych. Oj ubaw był przedni.
Zbliża się wieczór, a my gnamy ciągle w dół i dół na przemian wyprzedzając się nawzajem z bordowym golfem. Na kilka kilometrów przed miejscowością o swojskiej nazwie Dobra naciskamy na hamulce. Wybór na nocleg padł na małą łączkę przy uroczym strumyku. Miejsce fajne ale miało jeden mankament. Każdy samochód przejeżdżający po pobliskiej drodze podnosił z gleby masę kurzu. Czekała nas prawdziwa biała noc.
Dzień 6 - to juz jest koniec
Pobudka !!! Wszystko białe od pyłu. Ale przynajmniej znowu nie zostaliśmy pożarci przez jakąś bestię. Cichy podnosi się niewyspany. Biedak spał na jakimś kamyku, a dodatkowo rany odniesione dnia poprzedniego dawały znać o sobie. Dzisiaj postanawiam jechać odświętnie ubrany jak na koniec wyprawy więc zakładam koszulkę lubieżnika. Ledwo ją założyłem pęka pierwsza szprycha – ale cóż tam jedna szprycha.
Zasuwamy twardo przez Dobrą. Z wypiekami na spalonych słońcem nieogolonych gębach oczekujemy wrażeń związanych z przejazdem diabelską ścieżką. Jest !!! Zaczyna się – wg przewodnika po pierwszych 100 metrach należy podjąć decyzję czy jechać dalej. Ściema jakaś. Droga wątpliwej jakości ale bez przesady. Lokalne dacie zasuwają jak burza.
Ale ta wijąca się po zboczu droga ma coś w sobie. Cichemu padają baterie w aparacie – więc je spokojnie wymienia – a aparat jak zaczarowany wypada mu z rąk i spada w przepaść. Patrzymy jak wryci a naszym szeroko zamkniętym oczętom ukazał się niezwykły widok spadającego aparatu (otwarty obiektyw), odbijającego się od drzew i w podskokach znikającemu z pola widzenia. Przez chwile patrzymy jak wryci. Ja jestem przekonany, że po aparacie i wieloma setkami fotek z trasy. Cichy nurkuje lotem koszącym w przepaść. Chwile to trwa, udaje mu się go znaleźć. Aparat przeżył lecz kilka ran odniósł co obniżyło jego wartość.

Spinamy się tą diabelską dróżką dalej. Szprychy u mojego tylnego koła pękają jedna po drugiej. Jest nieciekawie. Reszta sama poluzowuje się w sposób prawie natychmiastowy. Nie mam klucza do szprych ani żadnych kombinerek. Co chwila dokręcam je ręką ale wystarcza to ok. 2 km. Docieramy na szczyt. Diabelska ścieżka zaliczona – prawdę mówiąc ciekawsza byłaby w dół – zwłaszcza dla Cichego.
Wpadamy do wioski Jina. Zupełnie inaczej w tym rejonie wyglądają te sioła. Bardzo ładne. Budynki zadbane - przyozdobione masą bajernych dodatków typu mozaika, malowidła, fikuśne okna. Bardzo ładnie. Cichy wali foty a ja dokręcam szprychy. Droga przez mękę.
Zaliczmy jeszcze kilka miejscowości o podobnej architekturze. Do Sibiu jeszcze kawał drogi a ja już paluchy mam obdarte od dokręcania. Muszę wykombinować jakieś narzędzie. Po drodze coś we mnie pękło. Postanowiłem skończyć z Lubieżnikiem. Zdzieram z siebie koszulkę i zawieszam na przydrożnym pniaczku. Niech tutaj pozostanie i już mnie nie prześladuje. Długa byłaby lista przykrych wydarzeń jakie towarzyszyła mi dzięki temu wdzianku. Jak usłyszycie o jakiejś katastrofie na Rumuni to wiedzcie że to sprawka Lubieżnika który zbiera tam krwawe żniwo.
Nareszcie większe miasto. Saliste. Cichy pałaszuje ogromny salceson ja udaje się na poszukiwanie kombinerek. W sklepie z narzędziami przez dłuższy czas ku uciesze gawedzi wywijam się symulując kombinerki. Nic z tego. Na odchodne dodaje że nawet dziady kleszczy nie maja i słyszę aaaaa... „kleście” i pan wyciąga z spod lady czerwoniutkie kombinereczki. Jestem uratowany. Cichy w błyskawiczny sposób naciąga mi już nieliczne szprychy (ale za tak proste koło to bym mu nie zapłacił :-)) i jazda dalej.
Bardzo ruchliwą drogą przy niegasnących klaksonach docieramy do Sibiu. Samochodzik grzecznie stoi na parkingu. Uch – co za ulga. Już koniec. Ponad 460 km – wypas. Nie wiem jak Cichy, ale ja czuje zmęczenie. Udało się dość szczęśliwie. Pozostają wrażenia które będą się śnić po nocach. Jeszcze tu wrócimy !!!
Droga powrotna przebiegła bez przygód. Po drodze zrobiliśmy wrażenie na ekspedientce sklepu w którym zaopatrzyliśmy się w naprawdę spore ilości tutejszych win i piw.
Do zobaczenia Romania !!!
Dzięki Cichy za wypad :-)
Pozdrowienia - Pasieczkin
Więcej fotek:
moje: http://picasaweb.google.com/Pasieczkin/WypadDoRumunii2007FotyPasieczkina#
i Cichego:
http://picasaweb.google.com/Pasieczkin/WypadDoRumunii2007FotyCichego#
http://picasaweb.google.com/Pasieczkin/WypadDoRumunii2007FotyCichego2#

Pasieczkin, 12-03-2010, ods�on: 2495 |