Dawni bogowie MTB, czyli Beskid Mały jakiego nie znacie...
Godzina 07:00 rano, zbiórka na Błoniach. Parkujemy z Mumą przy samochodzie Pasieczkina. Ola i Pasiek już się cieszą. Mgła szybko paruje. Zapowiada się słoneczny dzień. Już coraz więcej osób się pojawia. Raz, dwa, trzy i rowerki już bez kół lądują w samochodach. Półtorej godzinki nie zdążyło minąć, kiedy byliśmy na miejscu – zajazd Kocierz.

Wszyscy gotowi, możemy ruszać. W chłodny jeszcze poranek zaczęliśmy szybkim lecz krótkim zjazdem. Niestety po nazbyt krótkim czasie zaczęło się to, co towarzyszyło nam już do końca – podjazdy.

Podjazdy strome, kamieniste, błotniste, z korzeniami, z sapaniem, potem, zmęczeniem i uśmiechem, bo w końcu każdy z nas walczył – i wygrywał.
Pierwsze koty za płoty. Podjechaliśmy na Czarny Groń 884 m n.p.m. Zmęczenie szybko ulatuje przy kanapce i napoju z bidonu. Uśmiech gości już u wszystkich.

Panorama, że żyć nie umierać. Cały horyzont pokryty falami kolejnych wzniesień, nowych szczytów. Który przywita nas jako następny? Łamana Skała 929 m n.p.m.

Atakujemy. Szturmem, kto mocny ten na przedzie. Koło się ślizga. Nogi mielą. Luźne kamienie co chwila zmieniają tor jazdy. Walczymy o kolejne metry.

Łamana Skała już jest nasza. Nie był to łatwy podjazd, nie był też ostatnim, który miał z nas wycisnąć coś więcej, niż chcielibyśmy mu dać. Mimowolnie składamy ofiary bezlitosnemu bóstwu – górom. Jednak nie jest to daremny wysiłek. W zamian każdy dostaje… ten kto jeździ wie o co chodzi.

Krótkie zjazdy dawały chwile wytchnienia zmęczonym płucom. Serce bije w rytm połykanych nierówności... 160, 180 uderzeń korzeni o koło. To amortyzator dostraja swoje możliwości do naszych pragnień, szybciej, płynniej, lepiej.

Dalej kolejny podjazd pod Czarną Górę 808 m n.p.m i zjazd. Z względnie duża różnicą przewyższeń lądujemy w Krzeszowie 488,5 m n.p.m. To już druga godzina jazdy.

Harańczówka 624 m n.p.m., schronisko pod Leskowcem 922 m n.p.m. – to nasze zajęcie na kolejne kilkadziesiąt minut.

Więc od nowa. Pod górę, pod górę, z górki, pod górę. Kałuże, kamienie, korzenie, krzaki, gałęzie i rewelacyjne widoki.

Jako pierwsza, fizyczny kontakt z podłożem zaliczyła Ola. Jadąc przede mną prawdopodobnie uratowała mnie przed tym samym. Stromy kawałek zjazdu wyłożony dużymi kamieniami, które trzeba było omijać. Dno żlebu wyłożone mniejszymi, które rzucają na boki. Lot przez kierownicę w klasycznym wydaniu i bezpieczne lądowanie w kawałku podłoża, które szczęśliwie było wolne od twardych skał.

Ostatni podjazd do schroniska pod Leskowcem. Odpoczywamy nieświadomi, że przed nami chyba najdłuższy i najtrudniejszy kawałem trasy.

Nachylenie umożliwiało powolne poruszanie się pod górę. Z każdym kolejnym obrotem korby myślałem o końcu. Nie ma mowy, za łatwo by było. Dyszę. Podjazd nie ma końca.

W końcu przechodzi w pełen błota odcinek, gdzie tylne koło traci przyczepność. To już ostatnia przeszkoda dzieląca nas od ciepłego posiłku.

Udało się. Każdy jest tutaj zwycięzcą. A w schronisku ciepły żurek, energetyczne batony i zimne piwko. Dwóch kolegów stawia bronki z okazji dwudziestych piątych urodzin. Wszyscy odśpiewują sto lat. Jest czas na zasłużony odpoczynek.

Czas się zbierać. Długi odpoczynek zrobił swoje i co niektórzy narzekają już na zimno. Trzeba się ruszać, bo czas najwyższy, aby pochłonięte kalorie zamienić w ciepło. Ze schroniska zjeżdżamy na przełęcz Beskidek 805 m n.p.m. Kolejny podjazd w terenie. Wita nas szczyt Na Beskidzie 836 m n.p.m.

Na którymś z kolejnych szczytów byliśmy świadkami niesamowitego widowiska. Oto Pasiek składa hołd nieznanemu kolarzowi (Mały), zdobywcy górskich szczytów z rowerem wzniesionym ponad głową w geście zwycięstwa. Jedziemy dalej…

Drugą glebę miał… a zresztą, niech furman sam o tym opowie:
„[...] na koniec solidna gleba. Lecę sobie za Paśkiem, no bo nie pasuje żeby się urwał. Kamienista droga skręca delikatnie w lewo. Pasieczkin zgrabnie skręca, a ja w ostatniej chwili dostrzegam dosyć głęboką koleinę. Mocne hamowanie, tylne koło wpada w poślizg i w ułamku sekundy ląduję na ziemi. Jakoś tak dziwnie mnie położyło, bo wylądowałem na plecach. Po może dwóch sekundach, tak sobie leżąc widzę jak nadlatuje Mały. Dosłownie nadlatuje, bo ratując się przed kolizją stosuje manewr awaryjnego hamowania, co skutkuje położeniem roweru na kamerdolcach i kilkumetrowym lotem ponad nim. Na szczęście nie osiągnął I prędkości kosmicznej, co zapobiegło podróży na orbitę ”.

A co na to wszystko Mały? Poczytajmy…
„To chyba był mój najdłuższy trójskok w życiu. W sumie to nie wiem jak mi się udało wyskoczyć ze swojej maszyny, przeskoczyć Ciebie, Twój rower i jeszcze utrzymać się na nogach, adrenalina mi pięknie skoczyła. No cóż było bosko”.

Tak wyglądał ostatni zjazd. Co było dalej? Zgadnijcie sami, hahaha…
„Ufff... ale mnie ten ostatni podjazd na przełęcz Kocierską sponiewierał. Kurde tak sobie myślałem, że tyle maratonów w życiu przejechałem i jak to jest, że np. w takim Kościelisku dystans 80 km robiłem ze średnią około 14 km/h , a tutaj wyszło mi ledwie 10. Ale jak sobie przypomnę trasę to wszystko zaczyna się układać, nie licząc powrotu na przełęcz to może 200 m asfaltu, cały czas kamerdolce, masakrycznie strome podjazdy po kamerdolcach i jakoś jak zauważył Pasiek mało tych zjazdów hihi... zaryzykuję stwierdzenie, że na tej wycieczce jechaliśmy generalnie pod górę”. – furman wiedział co pisze, tak było.

Na koniec warto zebrać myśli i podsumować:
Mały: „Trasa naprawdę świetna i dla początkujących jak i dla zaawansowanych cyklogórali, polecam wszystkim. Po drodze mijaliśmy bardzo dużo ślicznych kapliczek. W schronisku komplet turystów, Beskid Mały rządzi. Kurcze 2200 m przewyższeń sporo, dlatego już w końcówce tak ciężko się jechało”.
Muma (pomysłodawca wycieczki) tak pisze: „Jednak dobrze zapamiętałem, ten teren doskonale nadaje się do jazdy. Teraz pozostaje tylko refleksja, że to tylko 40 km, a co potrafi z człowiekiem zrobić”.
Pasieczkin, z którym się całkowicie zgadzam: „A wracając do wrażeń. Za bardzo się sforsowałem na początku. Te ataki na mym czołgu na wszystkie podjazdy spowodowały energetyczny odlot przy końcowym podejściu do samochodów. Oj dał ten podjazd w d... Ale potem jest tak fajnie wypoczywać”.
Każdy znalazł coś dla siebie, jak pisze Gustaw: „A co do ostatniego podjazdu to był to najlepszy podjazd w całej wycieczce (przynajmniej dla mnie), równy, nie szarpany... po prostu miodzio :]”.

Ostatnie słowo niech należy do Pasieczkina: „Rewelacyjny wypad, było nas 12 osób - obsada doborowa: 11 facetów + jedna bardzo dzielna niewiasta - towarzystwo przednie - zmęczenie przewyborne”.


Tutaj znajdziecie wszystkie zdjęcia.
Pasieczkin, 12-03-2010, ods�on: 951 |