Pozbierać się trzema samochodami o 4:00 nad ranem, szalejąc po Krakowie i zbierać bikerów nie jest łatwym zadaniem logistycznym . Jednak poszło nam to nadzwyczaj sprawnie i już o 4:45 pomykaliśmy całą ekipą po najdroższej autostradzie Europy.
Góry Sowie - oto nasz cel. Tym razem postanowiliśmy połączyć wyjazd ekipy uwielbiającej się ścigać z ziomalami lubiącymi się szlajać po górskich szlakach bez zbędnej zadyszki. Ekipa wędrowców złożona była z sześciu riderów w tym trzech ciężkozbrojnych czyli ja, Cichy i Chomik oraz również trzech jeźców lżejszego kalibru czyli Ptyś, Mały i Tichos.

Na miejscu na wstępie przywitały nas problemy. Po pierwsze ledwo zdążyliśmy, a gdy już się udało, okazało się, że pociąg do Dzierżoniowa jest niebieskim autobusikiem. Dobrze, że kierowca okazał się ziomalem i bez problemu zabrał nasze rumaki do bagażnika dzięki czemu bez problemu mogliśmy planowo rozpocząć naszą wędrówkę.

Atak na Wielką Sowę (1015 m) rozpoczęliśmy od żmudnego bardzo długiego asfaltowego podjazdu na Przełęcz Walimską. Szosowcom japa by się niesamowicie cieszyła. Ale i nam zęby suszyły się z radości. Dodatkowo musieliśmy się z deka streszczać ponieważ tą trasą odbywał się jakiś rajd samochodowy i została tylko na chwilę otwarta dla ruchu.

Po obaleniu lokalnego broneczka na przełęczy, atak Sowy z licznymi próbami bicia rekordu w podjeżdżaniu przez poniektórych wycinaków, zakończony został nieuniknionym sukcesem.

Widoczki z szczytu wynagrodziły nasz trud. Były jak miodek z chlebkiem dla głodnego brzuszka. Nie żałowałem ani troszeczkę, że w tej chwili nie mogę złapać oddechu na jakimś ściganiu. Mogę w spokoju wziąć głęboki oddech i cieszyć się bez ponaglania urokami naszej planety. To chyba ma trochę większy sens.

Góra sowia - pełna kulturka – nawet stojaki dla rowerów jak trzeba i elegancka wieża widokowa.


Po krótkim odpoczynku daliśmy czadu w dół. Cały czas pomykaliśmy czerwonym szlakiem. Pierwszy zjazd był odlotowy. Kamienie fruwały z pod kół. Maszyna wyła z radości gnając w dół pchana siłą grawitacji. Na Przełęczy Kozie Siodło można było dopiero odetchnąć i podzielić się z ziomalami wrażeniami. Hoho…. było ich jescze wiele tego dnia.
Nie będę się zbytnio rozpisywał na temat wędrówki przez Góry Sowie – za mało mam czasu a i zbyt dużo musiałbym napisać. Jednym słowem – rewelacyjne góry pod rower. Pierwszy raz wydawało mi się że jest więcej zjazdów niż podjazdów. Masa szczytów została zaliczona, a każdy to inne wrażenia zarówno z podjeżdżania (czasem podchodzenia) jak i rewelacyjnego zjeżdżania. Polecam i jeszcze raz polecam.




Po rewelacyjnym zjeździe przygodę z Górami Sowimi zakończyliśmy w małej kanjpce nieopodal Twierdzy Srebnogórskiej (ponoć największa twierdza górska w Europie). Oj byliśmy już z deka wyczerpani i zjedliśmy chyba cały zasób gorących piesków jakie pani miała w magazynku z żywnością.

Wypoczęliśmy i pełni optymizmu rozpoczęliśmy atak na Góry Bardzkie. Już na pierwszym zjeździe nasza grupka uległa rozbiciu. Szaleńcy zjazdowi Cichy i Chomik tak pomiatali że nie zauważyli skrętu niebieskiego szlaku i z wielką prędkością opuścili to urocze pasmo spadając jak grom z jasnego nieba w dół. Po drodze mieli kilka turystycznych atrakcji w postaci jakiegoś ogromniastego mostu. Nie opłacało im się już dybać do góry, aby do nas dołączyć i udali się już do Kamieńca Ząbkowickiego gdzie czekały nasze samochody. Dużo czasu mieli na rozważanie o życiu racząc się pienistym bronkiem.

My w tym czasie darliśmy dalej zdobywając kolejne szczyty i cudowne zjazdy. Na jednym z nich przyczaiła się niezła zasadzka. Bardzo przyjemny i szybki zjazd nie wróżył żadnych niespodzianek. Jechałem pierwszy na swym rumaku i wypadłszy z za zakrętu nagle moim oczom ukazała się stroma szkarpa pełna luźnych i ostrych jak nóż kamieni. Lecąc bokiem udało mi się jakoś wyratować ale pędzący za mną Mały z całym impetem władował się w tę niespodziankę. Wyglądało to nieciekawie. Myślami już kombinowałem jak bedziemy go z tych gór ewakułować. Ale na szczęście skończyło się na poranionej ręce. Oj mogło być znacznie gorzej.
Do Barda poszybowaliśmy trasą maratonu. Nieciekawie mieli koledzy na ostatnim podjeździe - robił wrażenie. Ale sam zjazd do Barda to już po prostu miodzik .
W Bardzie trwała właśnie dekoracja – wszyscy wyjadacze szczęśliwi z ukończenia zmagań. I tak trzymać !!! Dzień był bardzo, ale to bardzo udany :-) – myślę że przy okazji innych maratonów pozwiedzamy jeszcze troszkę naszych uroczych gór .
Więcej fotek:
http://picasaweb.google.pl/Pasieczkin/GRySowieIBardzkie
http://picasaweb.google.pl/sisior15/GRySowie
Widoczek na traskę:

Profil:

Pasieczkin, 12-03-2010, ods�on: 1162 |