
Są ludzie którzy nie powinni się odrywać od ziemi. Każdy nawet chwilowy brak kontaktu z naszą planetą kończy się upadkiem na ten jakże nie najmądrzejszy łeb. Do takich stworzeń bezsprzecznie należę :-).
Sobota, jutro maraton Krakowski, ma lać, a ja cały piątek kombinowałem jak wyrwać kawałek wolnego dnia coby zaliczyć singielek roku. Singielek spalił z przyczyn odemnie niezależnych lecz nie poddałem się tak łatwo.
Gruntowna analiza zdjęć satelitarnych pozwoliła określić mi region w którym opady są najmniej prawdopodobne. A że jutro czekają mnie wypociny związane z maratonem, jedynym sensownym rozwiązaniem jest pobawić się w dawno nie uprawiane przeze mnie sporty grawitacyjne. Wybór padł na Wierchomlę.
Zajechałem uciekając przed goniącą mnie burzą. Po drodze wpadłem na wyciąg w Rytrze, gdyż czytałem o miłych walorach powstałych tam trasek. Niestety zamknięty na głucho. A w Rytrze …. pogoda marzenie. Słonko uśmiechnięte spoglądało z pomiędzy chmurek na stok z którym jak się później okazało miałem spotkanie bardziej niż bliskie :-).

Pierwszy zjazd był czysto zapoznawczy. Wierchomla oferuje traskę o niezbyt dużym stopniu trudności z licznymi przygotowanymi hopkami. Kto umie skakać ma tutaj znacznie większą frajdę. Długość ok.
2 km. Odcinki w lesie zmuszają raidera do zmożonej czujności, gdyż niekiedy przejazdy są bardzo wąskie z wyrwami w podłożu i chwila zagapienia się np. na licznik hehe może się marnie skończyć.

Zjazd po zjeździe uświadamiałem sobie coraz bardziej, że w DH trzeba mieć bardziej wytrenowane rączki niż nóżki. Zjazd bez postoju powodował iż jadąc wyciągiem masowałem obolałe od gniecenia kierownicy nadgarstki.

I stało się co się miało stać. Moja gleba roku. A wszystkiemu winna ta oto niewinnie wyglądająca hopka (naprawdę niewysoka).

Jadę sobie, jadę i myślę, że przecie taki dziod pieroński ze mnie i dawno sobie nie skoczyłem. Dawaj na hopkę. Wyszedłem z progu jak zawodowiec, siła żyroskopowa miała odpowiedni parametr. Jednak lądowanie było dalekie od ideału. Obserwator mógłby je porównać do ataku sokoła na małą myszkę. Ech … co będę opowiadał, ci co mieli nieudane lądowania wiedzą o co chodzi – baaardzo bolii takie lądowanie. 
Jak wojownik powracający z masakrycznej bitwy. Jęczący... obolały... szkiełka z googli jakoś powyrywane dziwacznie... Poczłapałem grzecznie do samochodu. Obiecując sobie solidnie: nigdy więcej !!!!!
Do następnego razu :-)
Ale wcześniej udało mi się nagrać traskę. Oto filmik – coś tam widać. Hehe – szkoda że nie kręciłem podczas feralnego zjazdu.
Pasieczkin, 12-03-2010, ods�on: 1596 |